Złota jesień na bieszczadzkich manowcach i w magicznym Beskidzie

Początek października. Pakuję walizę, koszyk z jedzeniem, karton nalewek, świeżo upieczony chleb, domowe ciasto ze śliwkami i ruszam w drogę. Tradycji niech stanie się zadość. Jesienny długi urlop w moim miejscu na ziemi. Mordeczka się cieszy, perspektywa siedmiu godzin za kółkiem nie przeraża i choć docieram wieczorem do Wetliny, ledwo trzymając się na nogach, wypijam z Przyjaciółmi butelkę wina i pogaduchom nie ma końca. Czekali, witają, jakbym wróciła do domu. Tak też się zawsze czuję, jakbym wyjechała stamtąd załatwić tylko kilka spraw, a potem wróciła. Wraca spokój, radość, czysty umysł, wyostrzają się zmysły. Gdy pierwszy poranek na tarasie apartamentu w Cudnych Manowcach wita rześko i mgliście, to i tak się cieszę, bo już słyszę ptaszyny nad strumykiem, bo wiem, co za tą mgłą, bo znam każdy skrawek tego nieba na pamięć. I to właśnie jest szczęście.

 

 

Przyjeżdżając na tak długo, nigdzie się nie spieszę, góry nie uciekną. Powoli wyczekałam słońce, poturlałam się w trawie z moją tamtejszą Przyjaciółką Lolą – stałą rezydentką Cudnych Manowców,  przywitałam z resztą zwierzyńca – koniki polskie Grappa i Tokaj też się ucieszyły, spacer po okolicy, piękny bukiet z łąki na stół, wieczór z Przyjaciółmi w Gościńcu Stare Sioło. Po takiej aklimatyzacji ruszyłam na szlaki, te dobrze znane, odkrywane za każdym razem na nowo, jak i nowe ścieżki, nieprzedeptane jeszcze w mojej szesnastoletniej bieszczadzkiej bajce. Uwielbiam rowerowe wypady stokówką Wetlina-Smerek-Kalnica-Wetlina (25 km) i trochę dłuższy stały fragment gry do Rezerwatu Sine Wiry, tym razem ciut skrócona pętelka Przysłup – Dołżyca – Buk – Sine Wiry – Kalnica – Przysłup (30 km), podjazdy mocno dają w kość, ale wrażenia bezcenne. No i ścieżka “Bieszczady Odnalezione” warta odwiedzin zawsze!

 

 

Pani Jesień chyba też na mnie czekała, bo właśnie wtedy nastąpiło apogeum kolorów. W promieniach słońca złociły się buki i klony na tle wielkiego błękitu, wysokie złociste trawy szumiały na połoninach, oczy bolały od płonących rubinem leśnych wzgórz o zachodzie słońca. Temperatury iście tropikalne, jak na tę porę roku, zaskoczyły nawet najstarszych bieszczadników, choć wieczorami trzeba było wyciągać czapkę i rękawiczki. Na szlakach poznawałam nowych Przyjaciół, na przykład dwa cudne wilczaki: Biesę i Kusego, z którymi wyprawiłam się na Jasło. To była przygoda! Wycieczka ze Strzebowisk krótka, ale jednak wymagająca, gdy suka przypięta do pasa rwie się do przodu. Jeszcze bardziej, gdy rwie się w dół a pod butami błotko. Psy temperamentne, ale jak tu nie kochać, gdy siadasz odpocząć a tu mokry nos cię trąca i dostajesz nieoczekiwanego buziaka. Tej nocy o północy, nieopodal domu, zawył prawdziwy wilk. Cóż, to są właśnie Bieszczady. Psy tak mi tempo wyrównały, że następnego dnia zrobiłam rekord szlaku na Połoninę Wetlińską, choć jakoś specjalnie się nie spieszyłam, a i w trawie poleżałam, gapiąc się w nietknięte nawet małym okruchem obłoka, niebo. Nie obyło się też bez rytualnej wycieczki z Anią K. na Bukowe Berdo, a po zejściu do Mucznego, w drodze powrotnej, bez wizyty w Wilczej Jamie. Zwłaszcza, że obiad uciekł nam gdzieś pod Dwernikiem – absolutnie żywy i prawdziwy miś przemknął nam przed maską auta i zdążył ukryć się w zaroślach nad Potokiem Nasiczniańskim. Tu jak zwykle przepysznie: rosół z bażanta, borowikowa, pieczeń z jelenia w sosie z konfiturą z dzikiej róży i schabowy z powalającą na kolana gotowaną kapustą z kurkami. Że obsługa na medal, to wiadomo.

 

 

 

Piękna i ciepła jesień oznaczała w weekend jedno: tłumy turystów a do tego Maraton Bieszczadzki. Mając dobrze zabezpieczoną lodówkę, funkcjonalną kuchnię i stół z widokiem, nawet nie ruszyłam się do wsi ani w góry. Przeżywałam natomiast dylematy: dyniowe racuchy, kaszotto, pieczone bakłażany z mozarellą, placki z jabłkami a może świeżutkie rydze na masełku? A i mule w towarzystwie hiszpańskiej Cavy trafiły się na śniadanie. Sąsiedzi dbali o to, żeby nawet okruszek nie został, co bardzo mnie cieszyło. Wieczorową porą, po tzw. plenerach, miło było pobiesiadować przy nalewkach albo podumać przy buzującym kominku. Kultura wyższa też ma się dobrze w Bieszczadach – jeden z wieczorów spędziliśmy z wytrawnymi fanami jazzu w Gościńcu Stare Sioło – tradycyjnie na dorocznym jesiennym koncercie Oleś Duo czyli utalentowanych improwizujących Braci Bartłomieja i Marcina Oleś. Do wytrawnej muzyki pasowało oczywiście wytrawne wino, nie byle jakie, bo z bogatej piwnicy Aleksego.

 

 

Któregoś pięknego dnia, gdy słońce chowało się coraz bardziej za mgłą, promienie coraz chłodniejsze, bukowy las powoli pokrywał się rdzą, z żalem pożegnałam się z Bieszczadami i ruszyłam na zachód, przez malownicze drogi Beskidu Niskiego, Podhala, Sądecczyzny – tu odkryłam piękne i pyszne miejsce w Laskowej koło Limanowej: slowfoodową restaurację Gęś w Dymie – warto nawet specjalnie zjechać z trasy, żeby zjeść tam obiad. Szef Marcin Pławecki dba o jakość, smak i swoich gości. Gdy wieczorem dojechałam do celu, wiedziałam tylko, że jestem w Beskidzie Śląskim w niewielkiej wsi Leszna Górna, tuż przy czeskiej granicy, w gospodarstwie Pokoje Gościnne w Starym Sadzie i stadninie koni Epona. Kolejny cud. Już na parkingu otoczyły mnie kocięta małe i duże, weszłam do domu a tam merdają ogonami i cieszą mordki dwie suki – miłość od pierwszego wejrzenia (chyba wzajemna). Uroczy właściciele Bożena i Przemek oraz ich siostra Ania, witają ciepło, stół pełen przysmaków już zastawiony do kolacji, w kominku wesoło trzaska ogień. Od pierwszej chwili poczułam się jak w domu starych przyjaciół, choć była to moja pierwsza wizyta i z pewnością nie ostatnia.

 

 

Poranek, jak w krainie czarów. Po obfitym śniadaniu, mimo totalnej mgły i widoczności na dwadzieścia metrów, wybrałam się eksplorować okolicę. Oczywiście zaczęłam od stajni, przywitania z kochanym zwierzyńcem. Konie to dla mnie coś fantastycznego. Miałam parę epizodów w życiu, bo inaczej tego nie można nazwać:  klika lekcji w stajni, spacer w siodle po bieszczadzkich łąkach, ale nigdy tak naprawdę nie nauczyłam się jeździć. Samo przebywanie z końmi to swego rodzaju magia i ukojenie. Z jednej strony czuję respekt dla dużego zwierza, z drugiej ich delikatność i mądrość w tych ogromnych oczach, budzi we mnie zaufanie. Wreszcie przestałam się bać. Kiedy następnego dnia wsiadłam na fryzyjkę o imieniu Rejtske, to miałam wrażenie, że siodło (bardzo wygodne zresztą) jest moim naturalnym środowiskiem. Jednak długa droga przede mną. Bożena jest wspaniałą, cierpliwą, solidną trenerką z doświadczeniem, a przede wszystkim kochającą swoje konie – stadnina to spełnienie jej marzeń. Natomiast ja podobno mam talent i potencjał, tak czy inaczej swoje trzeba popracować czyli krew, pot i łzy wylać. Po lekcji te i owe mięśnie dawały o sobie znać, ale wybuch endorfin przyćmił wszelkie bóle. Chyba mnie wciągnęło.

 

 

Sam dom jest miejscem magicznym. Od 300 lat (!) przytulony do południowego stoku góry Tuł z pięknym widokiem na szczyty Wróżnej i Ostrego. Dzięki ogromnej pracy i wielkich serc właścicieli, nie mówiąc o kosztach, włożonych w remont i przywrócenie świetności, co zresztą czuć w każdym zakamarku, powstało miejsce przestronne, jednocześnie przytulne, spokojne, pełne dobrej energii. Ze starego domu zostały kamienne i ceglane metrowej grubości mury, stare belki z datą ostatniego remontu po pożarze z 1844 roku, piękne ceglane sklepienie, stalowe belki datowane na 1901 r. Właścicielka uwielbia stare meble i bibeloty, wyszukuje tzw. „smaczki”, przywraca je do życia sama bądź z pomocą fachowca z okolicy. Do dyspozycji gości są cztery pokoje z łazienkami na górze, na dole salon z kominkiem i wygodnymi kanapami, jadalnia z ogromnym stołem, przy którym pani domu podaje, przygotowane własnoręcznie, pyszne i zdrowe śniadania, obiady i kolacje. Kuchnia oparta jest  na własnych i lokalnych produktach pochodzących z sąsiedzkich gospodarstw. Można tu posmakować domowej roboty serów krowich, owczych i kozich, tradycyjnych wędlin i mięs, masła, jajek, warzyw, domowego chleba, wspaniałych miodów z pobliskiej pasieki. Na dole znajduje się również drugi salon z kominkiem, który może pełnić rolę sali warsztatowej albo bankietowej, świetnie nadaje się do organizacji kameralnych spotkań różnego rodzaju. Dodajmy do tego zapierające dech w piersiach widoki na góry Beskidu Śląskiego i mamy życie jak w bajce. Bez pośpiechu, w swoim tempie, bez stresu i nerwów. Życie w wersji slow. Takie, jakie lubię.

 

Fot. wnętrza – archiwum Pokoje W Starym Sadzie

*****

 

Mój subiektywny wybór miejsc w Bieszczadach 

kolejność alfabetyczna

 

Noclegi

Bieszczadzkie Marzenie

Borsuczyna

Chaty Rysia i Misia

Chaty w Starym Siole

Cudne Manowce

Derkacz

Domki u Szoguna

Gawra

Grzechowisko

Gościniec Horb

Konie 2

Krywa Chata

Kulbaka apartamenty & konie

Pod Berdem

Pod Gwiazdami

Wetlina 151

Wetlina Bez Zasięgu

Wilki 2

Willa Łuka i Tulin

 

Gastronomia

Chata Wędrowca

Gościniec w Starym Siole

Pod Kudłatym Aniołem

Wilcza Jama