Po prostu po polsku, po prostu Halka

W pewien grudniowy wieczór wybrałyśmy się z dawno niewidzianą Przyjaciółką na pogaduchy. Miał być Żoliborz, po zawirowaniach w kalendarzu, skończyło się na Mokotowie. Padło na Restaurację Halka przy Puławskiej 43, przy parku Morskie Oko, w miejscu dawnego Flika. Wcześniej mieściła się ona przez kilka lat w domu przy Pańskiej 85, zwanym Kamienicą Herszlika Duńskiego, który grał w kultowym “Domu”, serialową Złotą 25.

Dwie godziny przed umówionym spotkaniem poszłam po rozum do głowy, że to przecież grudzień, czas firmowych świątecznych spotkań, wszędzie tłumy, zadzwoniłam więc, żeby zarezerwować stolik. Odebrał miły pan, problemu ze stolikiem nie było, bo najazd firmowych gości zaczynał się dopiero następnego dnia. Poprosiłam o kameralne, ciche miejsce, żebyśmy mogły spokojnie porozmawiać, wyobrażając sobie przytulny stoliczek pod ścianą. I taki dokładnie był! Przytulnie, ciepło, wokół już piękne świąteczne dekoracje, nieprzesadzone, estetyczne, budujące przyjazną atmosferę, w tle delikatna muzyka, której nie trzeba było przekrzykiwać.

W takim oto klimacie zabrałyśmy się do studiowania menu, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Fani ryb mają do wyboru sandacza i dorsza, wielbiciele mięs: gęsinę, kaczkę, sznycel czy steka, wersja wege obejmuje pierogi ruskie, ze szpinakiem i placki ziemniaczane. Do tego kilka sałat i przystawek (tatar!!!), tradycyjne polskie zupy, w dodatkach kopytka, kluski śląskie, pieczone ziemniaczki, tarte buraczki na ciepło. Że nie wspomnę o deserach. Ciężko było się zdecydować… Kelnerka była jednak nadzwyczaj cierpliwa i nie czekając na zamówienie, przyniosła chlebek z pastą z wątróbki kurzej z dodatkiem whisky. Pierwszy kęs i… niebo w gębie! Zapowiadało się więc dobrze.

Bez dziennej porcji zupy trudno mi przeżyć zimową porę, więc postawiłam na krem z pieczonej czerwonej papryki zaostrzony smakiem sera Brie, posypany płatkami migdałów. Kolejny strzał w dziesiątkę. Treściwa i rozgrzewająca, ale niezbyt ciężka. Renię zaintrygował śledź narodowy biało-czerwony: biały w oleju z cebulką i koperkiem oraz czerwony marynowany w winie z przyprawami korzennymi i miodem. Wyjadałam oczami z jej talerza, aż dała spróbować. Wystarczył jeden kęs i postanowione: zrobię takie na Święta!

Porcje są solidne, więc z pewną obawą, popijając pyszną zimową herbatę i czerwone wino (odpowiednio kierowca-pasażer), czekałyśmy na dania główne, bo brzuchy prawie już pełne. Renia poszła w mięso: zepeliny – kartacze ziemniaczane tradycyjnie nadziewane mięsem i okraszone słoniną. Faktycznie jeden wylądował w tzw. doggie bag, do konsumpcji domowej. Ja natomiast bez zbędnych oporów pochłonęłam sześć konkretnych pierogów ruskich pani Eli, z miętą i zarumienioną cebulką.

I w sumie to by było na tyle, zbieramy się powoli, ale zbłąkany chochlik w głowie zaczyna się ze mną droczyć: „no co Ty? przecież ciasteczka dziś nie było…”. Właściwie to z nim nie walczyłam, po co tracić energię. Renia podsumowała, że warto było przyjść, żeby popatrzeć na moją błogą minę, gdy odpływam przy bezowej piramidzie z delikatnym kremem waniliowym i owocami. Z trudem, ale jednak wstałam od stołu o własnych siłach i dotoczyłam się do auta.

 

 

To jeszcze jedno miłe zaskoczenie na kulinarnej mapie Warszawy. Doskonała lokalizacja, piękne, stylowe wnętrze, przemiła, gościnna, nienarzucająca się obsługa, no i przede wszystkim genialny smak polskich potraw, jakby prosto z babcinej kuchni. Z pewnością odwiedzę Halkę również latem, gdyż w ogródku, pełnym żywych kwiatów, z zielonym parkiem w tle, będzie smakowało wybornie :)