Jest takie miejsce na Żoliborzu

Żoliborz. Moja ulubiona warszawska dzielnica. Pewnego dnia poczułam sentyment i tak zostało. Ja też zostałam, choć mieszkam na drugim końcu miasta. Pięć lat temu wsiąkłam na dobre. Wtedy powstała Kotłownia. Odbieram kiedyś telefon: „Co robisz? W Kotłowni siedzę – chwila ciszy. Gdzie??? No, kolację jem, wino piję – jeszcze dłuższa chwila ciszy”. Teraz już się chyba wszyscy przyzwyczaili. Pamiętacie słynną scenę z „Misia” ? :) Restauracja-Winiarnia KotłowniaBo to właśnie Restauracja-Winiarnia Kotłownia w historycznym budynku starej kotłowni WSM przy ul. Suzina 8. Żoliborskość w pełnym tego słowa znaczeniu. Właściwie mój drugi dom, biuro, „służbowy stolik nr 10”. Jak tu nie uwielbiać, gdy wpadam zagoniona z miasta, rzucam płaszcz, nie zdążę rzucić się jeszcze do komputera a na stole już pojawia się gorąca zupa. Taka, jaką lubię. Pikantna do szpiku kości. A potem makaron. Nieważne jaki i z czym. Zawsze taki, jak lubię. Bo ONI po prostu wiedzą! „No nie wiem, no coś bym zjadła, no nie mogę się zdecydować…” I wtedy jest dokładnie TO. Że nie wspomnę o deserach. Gdy w oczach mam wypisane „ciasteczko”, a właściwie zawsze mam, to wiadomo, że suflet czekoladowy, ewentualnie torcik bezowy z sezonowymi owocami i gałką lodów.

Suflet czekoladowy

 

Te zupy i makarony nie raz już zostały przyprawione łzami szczęścia albo rozpaczy, choć zdecydowanie wolę te pierwsze.      I te długie rozmowy o życiu, czasem do późna w nocy. Na tarasie w ciepłe wieczory, pachnące jaśminami i bzem, wśród bujnego kwiecia, pielęgnowanego z zapałem i sercem przez Anitę, menedżerkę. Zimową porą, gdy na zewnątrz hula wiatr i śnieg, na miękkiej podusi, przy ciepłym kaloryferze na antresoli i tańczącym płomieniu świecy. Nie chce się wychodzić. Po łapach też czasem dostaję. Od Marcina, Szefa Kuchni. Ja mu się wcale nie dziwię. Też nie lubię, gdy mi ktoś do garów zagląda. Ale to jedyna wada Szefa. Szybko mu wybaczam, gdy już dostaję „michę”.

Szef

Jak Kotłownia, to jest i wino. Rzadko spożywam, bo zwykle przyjeżdżam autem. Wiem, że niektórym to nie robi różnicy, ale mi owszem. Na szczęście można zaopatrzyć się w sklepie na wynos. A wina zacne są. Włoskie, z małych, lokalnych, rodzinnych winnic z wielowiekowymi tradycjami. Właściciele wyszukują i osobiście dobierają najciekawsze marki w różnych regionach Italii. Można je wypić albo kupić tylko w Kotłowni. Swoje miejsce mają tam też bardzo dobre wina polskie. O winach dość, gdyż już pisałam, że nie znam się na nich. Mogę stwierdzić, że mi smakuje albo nie. Oddaję tu więc pole Piotrowi. Więcej w WINNI LI NIEWINNI.A że jednak wino lubię, więc z wielką przyjemnością uczestniczyłam w degustacji, która odbyła się w Kotłowni w ostatni piątek. Tym razem gośćmi specjalnymi byli winiarze z włoskiego regionu Marche: Leonardo Saputi , którego rodzina od czterech pokoleń posiada winnicę w prowincji Macerata, i Maurizio Marchetti z Azienda Agricola MARCHETTI w okolicach Ancony. Z pasją opowiadali o historii swoich winnic i win. Czuć było tę pasję i serce w trunkach, które mieliśmy okazję degustować. Mój bardzo subiektywny wybór to Spumante Coli Maceratesi Ribona D.O.C i Sauvignon I.G.T. od Saputi.

Szef Kuchni wraz ze swoją wspaniałą ekipą, przygotował tego wieczoru poezję. Jak zwykle zresztą, bo dla niego każdy dzień to święto, więc zapewnia gościom raj dla podniebienia nieustannie. Na przystawkę zaserwował nam talerz wędlin i serów włoskich: szynkę San Daniele, mortadelę z kawałkami szynki, salami milano, salami picante z cząstką pomarańczy, pecorino romano, pecorino truflowe i asiaggo oraz świeżą figę z mascarpone i konfiturą cytrynową a także plaster rostbefu marynowanego w pieprzu z karczochem a’la romano.

Wśród dań głównych do wyboru mieliśmy pierś kaczki podaną na sosie z czarnej porzeczki z fiocchi faszerowanymi serem talegio z gruszką z listkami szczawiu krwistego; plastry polędwicy wołowej smażone w krewetkach i rozmarynie z torcikiem grillowanych warzyw i puree z ziemniaków truflowych oraz filet z pstrąga źródlanego na pomidorowo-oliwkowej tapenadzie z czarnym ryżem.

Miks trzech deserów składał się z ciasta czekoladowego, panna cotty waniliowej z sosem malinowym i bezy limonkowej z lodami czekoladowymi.

 

 

Nie zawiodłam się po raz kolejny, było pysznie! Dziś na wszelki wypadek najpierw zjadłam kolację, zanim usiadłam do komputera. Wygląda jednak na to, że po tak żywych wspomnieniach z piątkowego wieczoru, wszystkie drogi znów prowadzą do mojej lodówki…