Czas odnaleziony

Na przełomie sierpnia i września postanowiłyśmy z kochaną Familią zrobić sobie długi babski weekend nad Bałtykiem. Upalne lato nie odpuszczało, plaże powoli pustoszały – czas idealny na świętowanie podwójnych urodzin, długie spacery, rozmowy, poszukiwanie bursztynów i zjawiskowe zachody słońca. Czas odnaleziony.

 

 

Junoszyno, mała miejscowość w środku lasu między Stegną a Jantarem – mówi się, że mogła tu być ukryta słynna Bursztynowa Komnata. No i wreszcie Bramasole – bodajże najpiękniejszy dom w tej części Wybrzeża. Bramasole oznacza z języka włoskiego „tęsknotę za słońcem”. Marzeniem pani Agnieszki było stworzenie domu, spokojnej przystani dla rodziny, przyjaciół i znajomych, aby mieć wreszcie dla siebie czas. Jak to zwykle bywa, budowa domu nie należała do najłatwiejszych, jednak dzięki determinacji, pracy, wsparciu najbliższych, marzenie spełniło się. Dziś w tym domu jest wiele radości, wspaniała atmosfera, czuć wielkie serce pani Agnieszki i jej Mamy, na co dzień opiekującej się domem, włożone w każdy szczegół. Jest wiele pięknych, stylowych domów, mogą mieć złote klamki i brylantowe żyrandole, lecz nie wszystkie mają dusze. Bramasole duszę ma.

 

 

Spędziłyśmy w Bramasole fantastyczny czas. Czułyśmy się naprawdę dobrze „zaopiekowane”. Po wielokilometrowych eskapadach czekały na nas wygodne ogromne łóżka w przytulnych wnętrzach apartamentu na piętrze. O poranku celebrowałyśmy śniadania przy dużym stole, za oknem mewy pokrzykiwały „dość leniuchowania, chodźcie!” :)

 

 

W okolicy czuć było koniec sezonu, choć turystów było jeszcze sporo. Najwyraźniej jednak miejscowi biznesmeni, zmęczeni upalnym latem postanowili skończyć wcześniej. Gastronomia dawała radę, choć pierwszego wieczoru w Jantarze szału nie było, po prostu poprawny halibut i kergulena. Czerwona puszka magicznego napoju uratowała sprawę, ale też niełatwo było ją zdobyć, Mierzeja zaanektowana jest przez „niebieskich”.

 

 

W piątek udało się znaleźć trzy sprawne rowery (zalecam zabranie swoich – opcja najbezpieczniejsza) i pomknąć 20 km na pyszne „korytko”. Jantar, Mikoszewo, przeprawa promowa przez Wisłę do Świbna i… ukochana Wyspa Sobieszewska! Do lasu, na plażę, mały „survival” czyli z rowerem w lekkiej mżawce po mokrym piachu na Mewią Łachę (mew nie było… ) i lasem wzdłuż morza do Sobieszewa. A tam? Wiadomo! Pełen wypas u Ani i Andrzeja w Tawernie pod Żaglami. Legendarna zupa rybna, ulubiona gładzica i Złote Lwy z Ambera. Na deser – już tylko z łakomstwa – gofry z Lodowej Wyspy nieopodal.  Nawet na niebie pojawiło się słońce.

 

 

W sobotę błękit nieba od rana wygonił nas w plener. Szłyśmy przed siebie, zanurzając bose stopy w cieplutkich falach Bałtyku aż doszłyśmy do… Kątów Rybackich. Po 17-kilometrowym spacerze czekała na nas nagroda w postaci przepysznych ryb w Barze Rybnym u Basi, poleconym przez koleżankę. Niepozorna knajpka ukryta w osiedlu domków okazała się strzałem w dziesiątkę. Tyle, że już nie wstałam… Kolejne wyzwanie: znajdź taksówkę na Mierzei w sobotnie popołudnie. Uratował nas przemiły pan z Krynicy. Za pół godziny padłyśmy na nasze wygodne łóżka. Nie na długo. Zachód słońca gonił. A był tego dnia wyjątkowy.

 

 

Na niedzielę zostawiłyśmy Krynicę Morską. Choć architektonicznie ciasno i mimo końca sezonu dość tłumnie, zdecydowanie najbardziej zadbane miasteczko na całej Mierzei. Tutaj już tylko leżakowałyśmy, podziwiając bezkresne morze z wygodnych poduch w knajpce przy wejściu nr 24, czując już lekką nostalgię. Na pożegnanie obiad w niepozornym Centrum Rybnym przy ul. Spacerowej w klimacie sprzed czterdziestu lat, ale jakże pyszne świeże ryby! „Zarybione”, najodowane, przewietrzone i opalone mogłyśmy wracać do domu.