Bohaterki w warmińskiej podróży

W pewną kwietniową niedzielę wybrałyśmy się z Anitą i Jolą w podróż na Warmię na kilkudniowe szkolenie. Wszystkie trzy, związane z kulinariami czy to z zawodu czy z pasji, nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy przy okazji nie odkrywały smaków i smaczków, tym razem Olsztyna i okolic. Wyjazd w porze obiadu skutkował tym, że tuż za rogatkami Warszawy dopadł nas mały głód, który z kilometra na kilometr rósł w tempie geometrycznym.

 

 

Na szczęście 18 km za Płońskiem, na horyzoncie, wśród pól i łąk, pojawiła się chata, zachęcająca już z daleka do „popasu”. „Chata Smaku”, bo tak nazywa się restauracja, mieści się w odrestaurowanej stuletniej chacie i już od progu czuć w niej duszę. Karmią tam tradycyjnie po polsku i co najważniejsze, po domowemu, z wielkim sercem, jak u kochanej babci. Państwo Krajewscy, właściciele tego pysznego przybytku, kupili chatę 15 lat temu, odrestaurowali i przywrócili do życia. Na powitanie i zachętę zaserwowano nam chleb, smalec własnej produkcji i małosolne ogórki. Zimno było, więc skusiłam się na rosół, prawdziwy, tłuściutki z ręcznie robionymi na miejscu kluseczkami. Specjalnością jest tu żurek z kiełbasą i jajkiem oraz flaki wołowe gotowane na rosole. Można też liczyć na barszcz z kołdunami, kapuśniak oraz zupę kartoflanka z kurkami. Z drugich dań warto spróbować pieczeni chłopskiej z karkówki, opiekanej golonki, placków ziemniaczanych ze śmietaną. Nas urzekły solidne porcje placka po zbójnicku z gulaszem z szynki wieprzowej, kluski śląskie i polędwiczki, a do tego zasmażane buraczki. No i domowy kompot :) Aż żal było – bo już nie było gdzie zmieścić – że nie skosztowałyśmy pierogów, własnoręcznie ulepionych z mięsem, z kapustą i grzybami, ruskich, z serem – do wyboru do koloru. Deser również pozostał w sferze marzeń a szarlotka na stole obok wyglądała naprawdę zachęcająco.

 

 

 

Po bohaterskiej nocy, spędzonej, z tzw. przyczyn niezależnych, w nieogrzewanym domku, nastał piękny, słoneczny dzień, a w programie zwiedzanie Olsztyna. Podróż ta była dla mnie lekko sentymentalna – tymi uliczkami i ścieżkami sześćdziesiąt lat temu chadzali na randki moi Rodzice, których los zetknął właśnie tutaj. Cudownie pachniał wiosną Park Podzamcze nad meandrującą rzeką Łyną (szlak kajakowy!) pełen żonkili, budziły respekt stare mury XIV-wiecznego gotyckiego Zamku Kapituły Warmińskiej z Amfiteatrem im. Czesława Niemena u stóp, Kopernik na  pomniku, wyglądał, jakby dalej obserwował nocą rozgwieżdżone niebo, a majestatyczna gotycka bazylika katedralna wręcz przytłaczała swoim ogromem. Wędrując po uliczkach Starówki, nie mogłyśmy ominąć Biblioteki w Starym Ratuszu a w niej… słynnych lodów od Kroczków. Tradycjonaliści znajdą tu swoje ulubione smaki a dla poszukiwaczy przygód trochę „egzotyki”: marchewkowe, bazyliowe, pietruszkowe. Chociaż Anita, nasz lodożerca, stwierdziła, że najlepsze i tak na Baśniowej w Warszawie ;) Po lodach, odpłynęłyśmy w kosmos w pełnym tego słowa znaczeniu w olsztyńskim Planetarium podczas seansu filmowego „Kosmiczny ekspres”,  na ziemię wróciłyśmy spacerując po pięknie odnowionej plaży miejskiej nad Jeziorem Ukiel.

 

 

Następnego dnia, po sesji z genialną olsztyńską trenerką rozwoju osobistego Magdą Fedor, przepełnione energią i mocą, postanowiłyśmy sprawdzić, co „w trawie piszczy”, a właściwie w deserach, pobliskiego Hotelu Marina Club Destination SPA. W Caffe Portofino w sercu hotelowego lobby, głośno piszczał, rozpływający się w ustach, sernik z musem wiśniowym. Kawoszka Jola, stwierdziła, że cafe macchiato, jak u najlepszych włoskich baristów.  A wszystko w cudownych okolicznościach przyrody, na wygodnych kanapach,  z widokiem na okalające hotel wody Jeziora Wulpińskiego.

 

 

Idąc za ciosem, wieczorem eksplorowałyśmy olsztyńską gastronomię. Kolacja zastała nas w otwartej kilka miesięcy temu kameralnej restauracji Tapasta w sercu starówki. Unoszące się już od wejścia, zapachy kuchni śródziemnomorskiej, hiszpańskiej (tapas) i włoskiej (pasta), spowodowały, że ślinianki zaczęły pracować ze zdwojoną siłą. Krótka karta, a jednak wybór trudny, bo wszystko wyglądało zachęcająco, a oczami jadłyśmy już desery, łypiące na nas z gabloty. Siedmiu żołądków jednak nie miałyśmy, tylko w sumie trzy. Ostatecznie stanęło na avocado con questo i pastach: klasycznym spaghetti bolognese i pollo cipotle, ostre jak diabli, więc tylko dla wielbicieli piekiełka (ja byłam w niebie!). Długo nie czekałyśmy, zagryzając pierwszy głód chlebem i oliwą z balsamico, podanymi na przystawkę. Beza z serkiem mascarpone, gorzką czekoladą i malinami była już czystym łakomstwem. Miejsce absolutnie „must-eat!”.

 

 

Pożegnalne śniadanie też miało pozostać długo w pamięci, więc wybrałyśmy się na nie do Hotelu Przystań nad Jeziorem Ukiel – to zresztą zawsze był obowiązkowy punkt programu przy każdym pobycie w Olsztynie, w czasach, gdy istniała tam jedynie, od wielu lat trzymająca wysoki poziom, Restauracja Przystań. Hotel robi wrażenie, jedzenie nadal wyśmienite, obsługa bez zarzutu. Bohaterki wyjeżdżały więc ze stolicy Warmii i Mazur najedzone, z dobrymi wspomnieniami kolejnych smakowitych , dla ciała i ducha, odkryć.

 

 

***