Sycylijskie qui pro quo

Włochy, jak nam się zdawało, dość dobrze poznane, prawie udomowione. Sycylia – wydawała się po prostu bardziej słoneczną częścią kraju, produkującą niewiarygodne ilości wina, więc propozycja przyjaciół spędzenia tam wakacji zaakceptowana została w ciemno.

Kolejny dzień. Południowe wybrzeże wyspy, piaszczyste i kamieniste plaże, kryształowa woda. W dobrych humorach pakujemy się do samochodu i szukamy miejsca, gdzie możemy zatrzymać się na dwa lub trzy dni, żeby poplażować. Jest sierpień, więc całe wybrzeże gęsto zaludnione urlopowiczami z kontynentu. Po odwiedzeniu kilku miejsc widzimy, że nie będzie łatwo. Jedziemy dalej, a im dalej, tym plaże wydają nam się gorsze, tłumy większe, kempingi brzydsze, o miejscach w hotelach można zapomnieć. W samochodzie cisza coraz rzadziej przerywana rozmowami. Już nie szukamy przepięknego miejsca nad samym morzem. Może nie być nad samym morzem i może być nieco tłoczno. Szukamy już czegokolwiek. Jesteśmy głodni. Ale jest sjesta – a latem na Sycylii sjesta trwa wyjątkowo długo. W zasadzie od rana do wieczora. Jesteśmy już wszyscy wściekli. Ruszamy jednak w głąb wyspy. I od razu sukces. Trafiamy na przepiękny, otoczony palmami pusty camping. Wjeżdżamy i robimy rundkę dookoła, żeby zobaczyć czy to cud czy jakiś ukryty mankament. Wszystko w porządku. Podjeżdżamy pod recepcję. Podchodzimy do siedzącego na tarasie starszego mężczyzny. Witamy się. Jest uśmiechnięty. Z włoskim u nas słabo, u niego z angielskim podobnie. Pytamy, ile kosztuje rozstawienie namiotów. Mężczyzna z uśmiechem mówi, że niestety nie ma wolnych miejsc. Rozglądamy się. Kilka namiotów. Prawie pusto. Nie rozumiemy. Próbujemy jeszcze raz. Uśmiechnięty mężczyzna powtarza – there is no place for you – i dalej się uśmiecha. W końcu mówi, że może nam jednak pokazać miejsce dla nas. Cieszymy się. Idziemy za nim. Wyprowadza nas poza teren campingu, na śmietnik! Uśmiechnięty. Tutaj możecie postawić namioty – mówi. Próbujemy rozmawiać. Nic nie rozumiemy. Uznajemy go za wariata. Odjeżdżamy. Po kilku kilometrach dochodzi do nas – this is the place for POLITE (uprzejmych) people – wjeżdżając na teren jego campingu bez przywitania i zapytania o zgodę zachowaliśmy się nieuprzejmie, więc nie mogliśmy zostać. Tylko ten jego miły uśmiech!

 

 

Jedziemy dalej. Wjeżdżamy do pustego miasteczka – Vittoria, jakieś dwadzieścia kilometrów od wybrzeża. Znajdujemy miło wyglądający hotel. Witamy się i bardzo grzecznie pytamy, czy możemy zostać. Okazuje się, że tak. Warunki bardzo dobre. Sjesta się kończy, po drodze widzieliśmy otwierające się knajpki. Chcemy w końcu spokojnie zjeść i napić się wina. Pytamy w recepcji, czy mogą coś polecić. Zdziwieni spostrzegamy, że powstało jakieś zamieszanie, wymiana zdań pomiędzy właścicielem, jego żoną i ich synem. Na koniec, syn mówi: Don powiedział, że zawiezie was do restauracji. My na to, że nie trzeba, pójdziemy sami. Uśmiechy znikają z twarzy. Syn, nerwowo – będzie dla was lepiej, jeśli się zgodzicie, żeby Don zawiózł was do restauracji. Zapala nam się czerwona lampka, zgadzamy się oczywiście. Don podwozi nas samochodem do restauracji. Znajduje się ona całe 200 metrów od hotelu. Restauracja zamknięta. Don stuka. Otwierają. Szybka wymiana zdań. Don załatwił nam obiad. Miło. Jedzenie niezbyt smaczne. Szybko kończymy i wychodzimy. Postanawiamy zwiedzić miasto. Jest puste. Ani żywego ducha. Nagle wchodzimy na rynek i znowu niewiele rozumiemy. Na rynku kilkuset mężczyzn, nie widzimy ani jednej kobiety. Prawie wszyscy ubrani w długie, czarne spodnie i białe koszule, rozmawiają, piją wino, kawę. Zapada cisza, wszyscy na nas patrzą, mamy wrażenie, że niezbyt życzliwie. A właściwie patrzą na nasze dziewczyny, które ubrane są jak na upalny wieczór przystało, dość skąpo. Szybko wchodzimy do sklepu, kupujemy nero d’avola, wtedy jeszcze myślimy, że to najlepszy sycylijski szczep. Czujemy na sobie spojrzenia tłumu ludzi, jest nam nieswojo, więc postanawiamy udać się do hotelu. Don, jego żona i syn patrzą na nas przenikliwie. Syn pyta, czy jedzenie smakowało i czy wszystko jest w porządku, odpowiadamy, że tak, i że dziękujemy Donowi, że nas zawiózł. „Complimenti, complimenti!” zawołał syn – na co wszyscy, wraz z Donem, radośnie i miło zaczęli się do nas uśmiechać. W apartamencie szybko otworzyliśmy kupione butelki nero i przyrządziliśmy kolację. Po pół godzinie ryczeliśmy ze śmiechu, zauważając, że niestety nasza wiedza o Włoszech z sycylijską rzeczywistością miała tylko tyle wspólnego, że zawsze da się tu kupić wino.

 

 

Od tej pory jadąc do Włoch, staram się jednak więcej czytać o miejscu, w które jadę i zwyczajach jakie tam panują, nawet, jeśli byłem już gdzieś niedaleko. Nie wszędzie jest tak, jak na północy Włoch, gdzie obcy barbarzyńcy są traktowani z dużą dozą tolerancji wobec braku wiedzy o miejscowym winie, przepraszam, miejscowej kulturze – bo są częstym i od dawna istniejącym elementem. Wspólnym mianownikiem jest wino – ono jest obecne i produkowane wszędzie, zróżnicowanie kulturowe tego kraju jest chyba jednym z bogatszych w Europie i wracając tam, za każdym razem można dziwić się tej mozaice. Pijąc oczywiście wino, które nigdzie nie będzie smakować tak, jak w miejscu z którego pochodzi. I to niekoniecznie nero d’avola, które jest winem modnym, aczkolwiek niekoniecznie nim tak naprawdę szczyci się Sycylia.

 

 

Piotr Wisłocki
http://winiarnia-kotlownia.pl/