Słodko-gorzka gwiazdka

Do „Gwiazdki” niewiele czasu zostało. Tym razem jeszcze nie o tej gwiazdce. Po obejrzeniu filmu „Ugotowany” zaczęłam rozmyślać czy każdy szef kuchni naprawdę marzy o Świętym Graalu gastronomii czyli gwiazdkach Michelin. Dla jednych to zaszczyt, dla innych przekleństwo. Dobrze mieć cel i mierzyć wysoko, tylko czy warto stawiać na szali niejednokrotnie życie swoje i innych, aby go osiągnąć?

Filmy kulinarne, czyli gdy jedzenie rządzi na ekranie, mogę oglądać nieustająco. Oczywiście najedzona (choć zawsze kończy się tak, że biegnę tam, gdzie dają jeść albo do lodówki). A gdy w filmowej kuchni rządzi Bradley Cooper, wiadomo, że będzie to prawdziwa uczta dla oczu. Idealnym miejscem na ten seans, które niedawno odkryłam i jestem zachwycona, okazała się podwarszawska KinoKawiarnia Stacja Falenica . Kameralna sala, wygodne fotele, żadnego chrupania popcornu czy szeleszczenia, może jedynie pobrzękiwanie łyżeczek, bo na stolikach kawa i ciasto.

 

Popijając więc latte i delektując się pysznym sernikiem, zasiadłam przed wielkim ekranem, śledzić losy Adama Jonesa. „Ugotowany” (oryg. „Burnt”) nie należy do arcydzieł sztuki filmowej i nie ma co tu oczekiwać oryginalności, za to przypomina nam proste prawdy życiowe i jest przyjemną rozrywką zwłaszcza dla miłośników kuchni. Główny bohater, Adam Jones, to genialny szef kuchni. Niegdyś guru paryskich kucharzy, uwielbiany przez krytyków kulinarnych, zdobywca dwóch gwiazdek Michelin, zachłysnął się sukcesem i szybko upadł na dno. Po kilku latach odwyku od ostrego balowania i sięgania po wszelkie możliwe używki, rozłupawszy milionową ostrygę w trzeciorzędnym lokalu w Nowym Orleanie, postanawia wrócić do życia. W Londynie zbiera dawną ekipę i namawia starego znajomego na otwarcie luksusowej restauracji. Cel jest jeden: zdobycie trzech gwiazdek Michelin. Droga powrotna nie jest bynajmniej usłana różami i powiedziałabym, że jest to droga po trupach. Co prawda, bohater odrabia emocjonalne lekcje, przewartościowuje swoje życie i przechodzi wewnętrzną przemianę z aroganckiego buca we względnie normalnego faceta, jednak przez jego perfekcjonizm i egoistyczne dążenie do celu, cierpi wielu ludzi.

Kuchenne zaplecze, nawet najwyśmienitszej restauracji, to nie przedszkole. Patrząc na talerz, zwykle nie mamy pojęcia, w jakich okolicznościach piękne, wysublimowane dania powstały, ilu ludzi i jakich emocji za tym stoi. No chyba, że jesteśmy w restauracji z otwartą kuchnią, gdzie na naszych oczach ginie homar i płoną krewetki. Ta filmowa od razu przywodzi na myśl „Hell’s Kitchen” Gordona Ramsaya. Lecą przekleństwa, garnki, patelnie, dobrze, że nie noże… Strach się bać! Atmosfera daleka od raju.

“Gotowanie jest jak seks. Kończy się zawsze tak samo, a mimo to szukasz nowych, niebezpiecznych dróg prowadzących do finału” – mówi w jednej ze scen Adam Jones. Tylko po co? Dla trzeciej gwiazdki? Żeby udowodnić sobie i innym, że jest się najlepszym? Co powoduje, że mityczna gwiazdka doprowadza ludzi nawet do obłędu w walce o suflet doskonały? Inspektorzy Przewodnika Michelin decydują wszechwładnie czy restauracja będzie znana na całym świecie lub odwrotnie – zrujnuje karierę i renomę nawet bardzo dobrego kucharza, co w kilku przypadkach skończyło się nawet samobójstwem. Gdy w 1966 r. znakomita restauracja rybna Relais de Porquerolles z obiema swoimi gwiazdkami zniknęła z przewodnika, zabił się jej współwłaściciel Alain Zick. W 2003 r. słynny francuski szef kuchni Bernard Loiseau zastrzelił się, kiedy rozeszły się plotki, że jego trzygwiazdkowa restauracja Côte d’Or ma zostać odchudzona o jedną gwiazdkę.

Pierwotnie przewodnik Michelin, opublikowany w 1900 r. przez André Michelina, miał być pomocny dla francuskich kierowców przy remontowaniu samochodów, znajdowaniu zakwaterowania i miejsc, w których można dobrze zjeść podczas podróży i zwiedzania. Przewodnik zawierał adresy stacji paliw, warsztatów samochodowych, sklepów z oponami, informacje na temat cen paliw, wymiany opon i naprawy samochodów. W 1926 r. przewodnik wprowadził ocenę gwiazdki, którą oznaczano restauracje z dobrym jedzeniem. Dwie i trzy gwiazdki zostały dodane we wczesnych latach 30. XX wieku. Dziś stał się wyrocznią dobrej kuchni i dobrego smaku.

Jednak nie wszyscy kucharze marzą o gwiazdkach. Są tacy, którzy ponad splendor, kilkakrotny wzrost dochodów i niezamykające się przez kolejny rok drzwi restauracji, przedkładają spokój i radość życia. Kilka lat temu Joan Borras, Katalończyk szefujący restauracji Hostal Sant Salvador w miejscowości La Vall de Bianya, odmówił przyjęcia gwiazdki. Po wygranej walce z rakiem był zmęczony i chciał cieszyć się życiem. Marco Pierre White, jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych szefów kuchni na świecie, nauczyciel Gordona Ramsaya, znany z wybuchowości i specyficznego poczucia humoru, był najmłodszym szefem kuchni (33 lata), który dostał trzy gwiazdki Michelin i po pięciu latach… oddał je. Jak sam przyznał w wywiadach: „droga do zdobycia gwiazdek jest najbardziej ekscytującą podróżą w życiu każdego kucharza. To bardzo piękna, ciekawa, romantyczna, ale bardzo stresująca podróż. To bardzo przejmujące, pełne emocji momenty. Jednak gdy zdobywasz trzy gwiazdki, to wszystko staje się bardzo nudne. Dlaczego? Dlatego, że już osiągnąłeś wszystko. Później następuje monotonia, a gotowanie przypomina pracę przy taśmie. Masz tyle do zaryzykowania i tak wiele rzeczy, których nie chcesz stracić.” Dla niego bycie świetnym kucharzem to po prostu suma małych rzeczy robionych dobrze.

Po recenzji uznanego krytyka, gdy ten napisał, że jedzenie w nowej restauracji jest ciekawe, filmowy Adam Jones mówi, że jego restauracja ma nie być ciekawym i zwykłym miejscem do jedzenia, ale ludzie muszą za nim tęsknić. Czy będą tęsknić, tylko dlatego, że na koncie szefa kuchni są kolejne gwiazdki? Lubię mieć pod ręką dobre przewodniki, cenię autorytety, zasięgam opinii. Uważam jednak, że wszystko jest kwestią gustu, a w tym przypadku smaku. Zdarzało mi się już rozczarować zbyt wysoko zbudowanymi oczekiwaniami, bo gwiazdka Michelin, bo 100 punktów w skali Parkera, bo 10 Oscarów. Gdy coś mnie po prostu zachwyci, to tęsknię. I wracam. Na suflet czekoladowy do Kotłowni, na domową szarlotkę w Herbaciarni u Dziwisza w Kazimierzu Dolnym, na pierogi w ulubionym barze na wsi w Kamieńczyku, na sandacza w Gościńcu w Głodowie na Mazurach. I czuję się, jakbym dostała gwiazdkę z nieba :) 