Sandacz w białym winie na mazurskim szlaku pyszności

W Mazurach zakochałam się znów w zeszłym roku, weekendowo odkrywając urocze zakątki nad Śniardwami i Bełdanami, ukryte w lesie, z dala od zgiełku i tłumów w tętniących życiem portowych miasteczkach. Tego lata nieoczekiwanie spędziłam cały tydzień w cudownym cichym zakątku – osadzie Połom położonej na półwyspie nad malowniczym Jeziorem Zdrużno – z moją drogą Przyjaciółką Beti i Milusińskimi: Madzią i Adim. Czas mijał powoli. Pogoda sprzyjała, więc taras z widokiem sprawdził się doskonale przy celebrowaniu posiłków, rozmowach przy dobrej kawie czy popijaniu cydru. Budzona o świcie przez niemożliwy wręcz klangor żurawi i śpiewy wszelakiego lokalnego ptactwa, dosypiałam na świeżym powietrzu w poduchach na mięciutkiej sofce.

Chyba pierwszy raz nie zaplanowałam tysiąca rzeczy, które zrobię na urlopie, pewnie dlatego był tak udany J Poza jedną: skorzystać z obłędu świeżych ryb i regionalnych przysmaków. Łowienie zostawiam fanom tego sportu, więc skupiłam się na degustacji. Czego tam nie ma! Sandacze, liny, karasie, węgorze, szczupaki, sielawy, okonie, leszcze, a i raki czasem się trafią. Zaczęliśmy zwiedzać więc mazurski szlak pyszności. Przed rozgrzewkową wyprawą rowerową dookoła Jeziora Zdrużno na pierwszy ogień poszedł lin w sosie śmietanowo-kurkowym w Karczmie Mazurskiej w Spychowie. Karczmie 20 lat w tym roku stuknęło ale wciąż ma się dobrze. Dość pustawo było, dwa stoliki zajęte, obsługa poprawna, co prawda bez większego entuzjazmu – syndrom poniedziałku? Wiadomo, że to nie McDonald, ryba świeża a nie odgrzewana w mikrofali, czekaliśmy cierpliwie popijając kolejne odkrycie czyli regionalne piwo Kormoran Świeże. Co się chwali, ponieważ nie wszystkie ryby z menu były dostępne, a dzieci uparły się przy okoniach, pozwolono nam je przynieść z sąsiedzkiej smażalni. Wreszcie na stół wjechał lin… mówią, że żadna ryba nie pasuje tak do sosu śmietanowego, jak właśnie jego białe, delikatne, średnio tłuste mięso. Poezja tego smaku natchnęła mnie tak, że 20 km na rowerku, jak z bicza, trzasnęło ;)

Kolejny dzień upłynął nam pod znakiem kajaków na Krutyni. Mimo ruchu, jak na stołecznej arterii w godzinach szczytu, to wciąż mój ulubiony kajakowy szlak. Z upływem lat widzę, że znacznie poprawiła się jakość usług i wypożyczanego sprzętu. Miła i sympatyczna młodzież (ta, która pracy się nie boi) łapie każdą okazję, aby zarobić przysłowiowy grosz choćby przenieść kajak przy XIX-wiecznym młynie wodnym w Krutyńskim Piecku. W ciągu 8 km wiosłowania popełniliśmy grzech zapiekanek i frytek, popijanych warmińskim podpiwkiem. Już na starcie upatrzyłyśmy sobie miejsce obiadowania: Restaurację Krutyńską, po prawej stronie przy wjeździe do wsi Krutyń od strony Rucianego. Przesympatyczna, wesoła kelnerka poleciła sandacza w sosie borowikowo-kurkowym, zapiekanego na warzywach. Tu też trzeba było poczekać, ale było warto. Delikatne, chude mięsko rozpływało się w ustach. Na samo wspomnienie ślinka cieknie. Poziom glukozy jednak tak mi zjechał, że po powrocie do domu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, znalazłam je – wiadomo – w kuchni i machnęłam szybkie racuszki waniliowe z galaretką z czarnych porzeczek, które okazały znakomitym dopełnieniem.

Będąc w okolicach, nie mogłam nie wstąpić do jednego z moich najukochańszych mazurskich miejsc – bodajże najlepszej restauracji rybnej: Gościńca w Głodowie nad Śniardwami. Specjalizują się w daniach z ryb i raków, których mają pod dostatkiem z położonej kilkaset metrów dalej brygady rybackiej, działającej nieprzerwanie od 1898 roku. Żeby zasłużyć na poważną kolacyjkę, podróż na dwóch kółkach zaczęłam już parę godzin wcześniej w Ukcie, przez Iznotę i Wigryny wzdłuż zachodniego brzegu Jeziora Bełdany, śluzę Guzianka w Rucianem, z krótkim „pit-stopem” na lody dla ochłody pod wiejskim sklepem w Wejsunach. Trzydziestka pękła. Najpierw rzuciłam rower, potem rzuciłam czar na gospodarza, pana Mirka Gworka, który nie tylko pięknie zadedykował mi swoją książkę „Zasmakuj w Mazurach”, pełną sekretów jego kuchni, pasji nie tylko kulinarnych i prawdziwej mazurskiej historii, ale też „odpalił” kilka kawałków świeżego sandacza, co do którego miałam pewne plany „na moim stole”.

W tzw. międzyczasie na Gościńcowym stole pojawiły się sandacz w kaparach i smażone okonki, młode ziemniaki, ogórki małosolne i surówki. Rzuciłam się zatem na zasłużoną kolację. Przesympatyczna kelnerka postanowiła dobić nas… sernikiem pani Jadzi, Mamy pana Mirka. Jak wiadomo, dzień bez ciasteczka to dzień stracony. Serniczek został szybciutko „spalony” na spacerze o zachodzie słońca w przecudnej wiosce Niedźwiedzi Róg u brzegu Śniardw. Do domu wyjechały z nami również słoiki ze smażonymi szczupakami, okoniami, sielawami z kuchni pana Mirka i naturalnym mazurskim miodkiem.

Urlopu od kuchni nie potrafię nigdy zrobić, zwłaszcza mając w zasięgu ręki takie rarytasy ;) Wpadłam tam więc, jak burza ze świeżym sandaczem, wyciągnęłam z walizki „cegłę” Maryi Ochorowicz-Monatowej, którą kilka dni wcześniej znalazłam w paczce-niespodziance, otworzyłam butelkę niemieckiego Rieslinga (do ryby oczywiście!) i oto powstał mój pierwszy sandacz duszony w białym winie. 

Oczyszczonego i posolonego sandacza udusić z masłem na białym winie, przykrywając na wierzchu tłustym papierem. Sos z patelni przecedzić. Rozetrzeć łyżkę masła z pół łyżki mąki, rozprowadzić w przecedzonym sosie, dodać jeszcze trochę wina, zagotować, wrzucić dwa surowe żółtka, wcisnąć odrobinę cytryny. Sandacza ułożyć na półmisku z młodymi ziemniakami z koperkiem lub pietruszką, polać sosem. Smacznego!

 

Udany debiut tak mnie nakręcił, że następnego dnia „wykręciłam” 40-tkę malowniczą trasą nad Jeziorem Mokrym, przez słynną stadninę Ferensteinów w Gałkowie, polami wokół Ukty, lasami w okolicach Iznoty i tym razem brzegiem w górę Bełdan, wskoczyłam na prom w Wierzbie, przemknęłam przez Rezerwat Konika Polskiego w Popielnie,  po czym … padłam nieżywa w Wiosce Rowerowej w Piaskach. Tam zawsze na szczęście mogę liczyć na reanimację i „michę” od zaprzyjaźnionego kapitana. Moja droga Beti, nie dość, że po mnie przyjechała to jeszcze w domu powiedziała „koniec z rybeńkami” i zaserwowała posiłek regeneracyjny w postaci pysznego makaronu z sosem pomidorowym. Po czterech porcjach i butelce cydru byłam gotowa znów wsiąść na rower. Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, urlop też. Niedługo jednak kolejny mazurski weekend. Żurawie krzyczą „wracaj!” a rybka sama już szuka haczyka…

Polecam:

http://www.gworek.pl/

http://wioskarowerowa.com.pl

http://www.restauracjakrutynska.pl/

http://kajaki-krutyn.pl/