Kocham jeść a jedzenie kocha mnie, i to już od wczesnego dzieciństwa. Do anegdot rodzinnych weszła scena, gdy 4-letnia Ania, pochłonąwszy pieczone gęsie udo, spytała: „Mamusiu, czy ta gęsia ma drugą nogę…?” Rodzice, gdy byłam chora i na ostrej diecie, chowali się po kątach, jedząc na zmianę obiad i pilnując, żebym przypadkiem nie wyszła z łóżka, bo awantura gotowa. Dzień bez ciasteczka był dniem straconym, co zresztą zostało do dziś. Nie można było dowołać się Ani z podwórka, chyba, że była gotowa „micha”.

Paradoksalnie nie garnęłam się do kuchni. Epizodycznie piekłam ciasto a najchętniej robiłam serniki na zimno, takie z homogenizowanego serka z owocami i galaretką, które mogłam jeść codziennie.
I nagle kilka temu olśniło mnie, że już nie mogę walczyć z genami, zagościłam więc na dobre w „krainie garów”. Nauka i rodzinna scheda nie poszły w las, jednak próbując w wielu miejscach, w podróżach, u znajomych, kombinacji różnych smaków, otworzyłam swoją kuchnię na świat. Wiadomo, że młode ziemniaki z pachnącym koperkiem i zsiadłym mlekiem albo własnoręcznym małosolnym czy tatar wołowy z cebulką , nie mogą się z niczym równać. Jednak są też dni, że nic nie smakuje lepiej, jak chrupiąca krewetka prosto z patelni z nutką orientu albo ceviche ze świeżego dorsza z kolendrą.
W mojej kuchni rządzi apetyt. Czasem po prostu mam „smaka” a czasem organizm dopomina się tego, czego mu brakuje. Nieważne, która godzina – gdy jestem głodna, to jem. Zdarzało się nieraz przed północą wyjmować ciasto z piekarnika i jeszcze czekać aż ostygnie. A jaka rano niespodzianka, że jest świeże do kawki! :) Lubię odżywiać się zdrowo, ale nie jestem „ortodoksem”. Urządziłam zielnik, w ogrodzie mały warzywnik, produkty kupuję na lokalnym targu, nie używam kostek rosołowych ale popełniam czasem grzech McDonalda lub hot-doga na Orlenie. Nie stosowałam nigdy żadnych diet. Umiar i zdrowy rozsądek, ot co. Regularny sport, co też dla mnie nie oznacza katowania się od 6 rano na siłowni albo biegania w deszczu. Przyjemność nade wszystko.
Największą przyjemnością jest pełen stół. Pełen nie tylko pyszności, ale przede wszystkim Ludzi. Bliskich, dalszych, na dłużej, na chwilę. Bo on cudownie łączy i całe moje życie kręci się wokół niego. I tym Ludziom – nie sposób wymienić tu wszystkich – dziękuję ogromnie za inspiracje, „upór maniaka” i nieustanną motywację do podzielenia się tutaj nie tylko kulinarnymi inspiracjami, ale przede wszystkim pasją życia, pełnego cudów małych i dużych.
Bloga „Na moim stole” dedykuję mojej osobistej ikonie gotowania czyli Mamie Halince. Największym uznaniem były dla mnie Jej słowa „hm, dobre” i … pusty talerz :)
Anna Ewa Maria